Kolekcja „The Pleasure is Mine” to efekt współpracy projektantki Joanny Hawrot i artystki Angeliki Markul. Nie pierwsza to ich synergia, bo wspólnie zrobiły w zeszłym roku kolekcję „Now” opartą na printach podobnych do kleksów z testu Rorschacha. Chodziło o uwolnienie tego, co podświadome i ukryte. Dziewczyny czuły, że razem mają coś jeszcze do powiedzenia, ale bezpośrednio sprowokował je jeden z gości na nieformalnej premierze kolekcji. Zarzucił im niestosowną celebrację radości życia w tak trudnym dla świata momencie. Od tamtej pory Hawrot i Markul zaczęły myśleć o serii erotyków skoncentrowanych właśnie na kobiecej rozkoszy. Cykl rozwinął się w kilkadziesiąt rysunków, które trafiły na kimona, koszule, suknie, hakamy i chusty. Zmultiplikowany obraz kobiecych włosów łonowych, łez, strzał kierujących się prosto w serce i postacie zaspokajających się lub zaspokajanych kobiet – może przez kobietę, a może przez mężczyznę, interpretacja należy do widza.
Wbrew pozorom mężczyźni nie są wyłączeni z projektu. „Po raz pierwszy w mojej karierze zabrakło mi mężczyzn i dialogu z nimi. W toku pracy uznałam, że jedna płeć nie funkcjonuje bez drugiej, razem tworzymy ekosystem, więc zadedykowałam im część kolekcji”. Erotyki na męskich ubraniach zamknięte są w podszewce, by były noszone blisko ciała. Wzory są te same, bo intencja jest taka, żeby panowie oswoili się z tym, że kobiety mają prawo do przyjemności, także bez ich udziału.
Fotografkę Natalię Miedziak-Skonieczną Joanna znalazła dzięki przypadkowi. Od dłuższego czasu miała na tapecie w telefonie zdjęcie całującej się pary, którego autora albo autorki nie mogła znaleźć. Prace Natalii podsunęła jej znajoma, ulubione zdjęcie Joanna znalazła wśród tych fotografii. „Czułam, że jej poetyka oraz sposób patrzenia na ciało i seksualność są bliskie temu, co robię, więc zaprosiłam ją do współpracy” – mówi Joanna.
Czasem bywa tak, że wszechświat nam sprzyja. Natalia bowiem skupia wokół siebie grupę kobiet w projekcie „Ciałobrazy”, w którym, jak mówi, na zdjęciach buduje ,czuły związek” między naturą a nagim kobiecym ciałem w różnym wieku, rozmiarze, z różnym życiowym bagażem. A więc najtrudniejsze, czyli zaproszenie obcych kobiet na rozbieraną sesję, okazało się najprostsze. Dziewczyny ze zdjęć zjechały się do Joanny z różnych rejonów Polski, by o czwartej rano tarzać się w śniegu. „Zastanawiała nas sytuacja, w której łapiemy moment między bólem a przyjemnością. Fotografowałyśmy kobiety w określonych erotycznych pozach, kiedy odbiorca nie jest w stanie określić, po której stronie tej granicy się znajdują”. Powstała sesja nietypowa, mocna, pierwotna,
sensualna w wyrazie. Powiedzmy, że szamańska i dzika. To nie są typowe kadry z kampanii mody. Ciało nie jest upozowane, by idealnie oddać krój projektu, światło nie załamuje się, podkreślając detale. Tu ciało ma własną logikę, nie dba o zmysłowość, >>
Ale ona i tak mimowolnie wyzwala się na zdjęciach. Na pewno pomogło, że modelki to instruktorki ruchu, tancerki, joginki, które są bardzo świadome ruchu i mają na siebie własny sposób. Stając przed aparatem, nie zmieniają się w obiekt, przedmiot, tylko przejmują narrację, sterując obiektywem. Nie wtłaczają się w zakomponowany kadr, lecz każą za sobą podążać. W naturalny sposób przypomina się słynny esej Laury Mulvey o tym, kto rządzi spojrzeniem, i tak bardzo cieszy, że w tej kolekcji to kobiety decydują o sposobie konstruowania przekazu. W męskiej odsłonie kampanii panowie mogli z kolei otworzyć się na bardziej wrażliwą część swojej natury. Powstała bardzo piękna, czuła, emocjonalna sesja, gdzie czuć pewną bezbronność modeli, a skóra ociera się o skórę.
Ubrania w obydwu seriach zdjęć odgrywają rolę drugorzędną, służebną wobec ciała. Jeśli zamotają się koło nóg, nikt ich nie poprawia, jeśli służą jako atrybut – widocznie takie było ich zadanie. To zgadza się z koncepcją Joanny. Ubrania przede wszystkim nie mogą krępować ruchów, mają towarzyszyć, a nie dominować. Myślenie o nich w ciągu dnia w kontekście „Uważaj jak siadasz, bo się pognieciesz”, jest bardzo obce jej myśleniu. Równocześnie projektantka dodaje „Casual mnie nie interesuje, projektuję antycasual, ubranie ma wyrywać z banału, nic nie jest tak męczące jak rutyna”.
Jej projekty wymagają wprawy w noszeniu, nie dlatego, że są skomplikowane konstrukcyjnie czy trudne do wystylizowania, przeciwnie- kimono, które jest znakiem rozpoznawczym Hawrot, to gotowy total look. Niweluje problem, co na siebie włożyć, trzeba jednak umieć udźwignąć ciężar przekazu, który niesie w nadrukach.
Joanna Hawrot od lat zaprasza do współpracy różnych polskich artystów. Przed Angeliką Markul byli Aleksandra Waliszewska i Maurycy Gomulicki, który zaprojektował dla niej abstrakcyjne wzory do kolekcji „Psycho Pussy”, swoisty hołd dla kobiecej rozkoszy. Opartowskie wzory sąsiadują z waginalnymi różowymi kształtami i trzeba dać oku chwilę, żeby rozpoznało desygnat. Ta zabawa spojrzeniem, błądzenie ludzkiego oka, są – jak widać – dla Hawrot kluczowe, bo także w najnowszej kolekcji nie wszystko jest podane na talerzu
Jej koncepcję wearable art, czyli sztuki do noszenia, wyraża hasło: „From Fashion to Art”. „Kolekcjonujmy ubrania, jak kolekcjonuje się dobry design. Nie bez powodu zapraszam dobrych artystów, żeby promować ideę sztuki użytkowej. Ten koncept można zabrać ze sobą, wychodząc z domu. To szuka, która idzie między ludzi, wchodzi w relacje” – mówi Hawrot.
Kiedy pytam Joannę, kto kupuje jej projekty, odpowiada, że sięgają po nie kobiety silne, świadome, które mają potrzebę komunikowania się za pomocą stroju. Takie ubranie to pewna demonstracja, więc trzeba być gotowym i na konfrontacje. Z jednej strony potrzeba do tego odwagi, ale z drugiej to ubranie oddaje nam energię. Uruchamia coś w noszącym i w patrzącym.
Podobni klientki traktują te stroje jak ubrania do zadań specjalnych, zakładają je, gdy czeka je coś ważnego zawodowo lub prywatnie, bo strój, w którym czujesz się silna, dodaje mocy. Joanna podkreśla, że to zmieniło się w ostatnich latach, jakby kobiety poczuły, że stać je już wewnętrznie na to, żeby nosić, co im się podoba. Nawet jeśli wywołuje to zaciekawione komentarze. Jeszcze podczas kolekcji „Shunga” w 2017 r., gdy na stroje trafiły grafiki ilustratorki Sonii Hensler bazujące na japońskich drzeworytach erotycznych z epoki edo, klientki zachwycały się wzorami, ale kupując, prosiły o uszycie takiego samego modelu, tylko bez bardziej drażniących motywów. Joannę to dziwiło: „Nosimy koszulki z napisem „fuck me”, a mamy problem z noszeniem pięknie zakomponowanych scen erotycznych.”. Dziś to już przeszłość, kobiety nie boją się erotyków na ubraniach, choć nie dla wszystkich jest to strój projektowany z myślą o podróżowania komunikacją miejską. Może strach przed odsłonięciem się zniknął, a może wygrywa chęć prowokacji i wyzwolenia się na przekór otoczeniu.
Wspomniana kolekcja „Shunga” czerpie z tradycji japońskiej. Japonia jest w markę Hawrot wrośnięta od samego początku. Joanna pochodzi z Bieszczad, ale przed kilka lat mieszkała w Krakowie. Zanim stworzyła własną markę, współpracowała z Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej „Manhga” w Krakowie. Pierwsze kimono, które stało się zaczątkiem kolekcji, wyszukała w sklepie ze starociami w Barcelonie. To było ponad dziesięć lat temu. Długie, czarne, męskie dało znak, że na horyzoncie rysuje się nowa droga zawodowa. Dziś projektantka jeździ do Japonii co roku, prywatnie i służbowo, i przywozi kolejne okazy do swojej kolekcji liczącej już kilkadziesiąt modeli kimon. Wiele z nich to pamiątki albo prezenty od zaprzyjaźnionych Japonek, które przekazały jej stroje będące w ich rodzinach czasem przez pokolenia. A w japońską tradycję wpisane jest dbanie o kimono jak o członka rodziny. NIe można ich wyrzucić, tak jak w Polsce nie wyrzuca się chleba. Nie można też ich nie przyjąć, bo byłoby to oznaką braku szacunku, więc kolekcja rośnie z każdym wyjazdem.
Głośno teraz o tym, jak projektanci zawłaszczają symbolikę narodową czy etniczne elementy innych kultur na potrzeby sprzedażowe swoich kolekcji. U Hawrot nie ma z tym problemu: „Kimono po japońsku oznacza „to co się nosi”. To nie forma, tylko po prostu strój, coś do ubrania, o czym mówię zawsze, gdy ktoś mi zarzuca, że korzystam z obcej kultury. Japończycy cieszą się, że ktoś interpretuje ich tradycyjny strój, że ta tradycja wciąż może być żywa”.
Zresztą kimona Hawrot tylko laikom mogę wydać się tożsame z tymi japońskimi. Forma i konstrukcja opracowane są na nowo. O ile te tradycyjne szyje się ręcznie z jednego kawałka jedwabiu, o tyle te z metką Hawrot szyte są maszynowo i z tkanin zaawansowanych technologicznie, takich jak jedwab syntetyczny. Nie gniotą się, można je zabierać w podróż, a potem prać w pralce i suszyć na wieszaku. Nie służą podziwianiu ich w gablocie, lecz noszeniu, nie są repliką tradycyjnych kimon, tylko ich autorską interpretacją. Poza materiałem różnią się też elementami składowymi. Inne są kołnierz, rękawy, linie cięć przebiegają w innych momentach. „To mój własny środek wypowiedzi, dostosowany do naszych czasów. Krój nie krępuję ruchów, zawsze są kieszenie, co pomaga w codziennym funkcjonowaniu” – mówi Joanna.
Tytuł kolekcji po polsku brzmi: „Cała przyjemność po mojej stronie”. Jest dwuznaczny, w zależności od intonacji zmienia swoje znaczenie. Z jednej strony to zwrot grzecznościowy, z drugiej – podkreślenie, kto tak naprawdę korzysta na relacji.
Na talencie Hawrot na pewno korzystają moda i sztuka wizualna, a wkrótce skorzysta też teatr. Po tym jak Joanna wypożyczyła strój na Paszporty „Polityki” reżyserce teatralnej Justynie Sobczyk, ta przedstawiła ją Jakubowi Skrzywankowi, także reżyserowi, który pracował nad spektaklem poruszającym podobne wątki. Skrzywanek zaprosił Hawrot do współpracy przy kostiumach do spektaklu „Opowieści niemoralne”. Wkrótce zobaczymy go na deskach Teatru Powszechnego w Warszawie (premiera 25 września).
Tak jak kimono przechodzi z rąk do rąk, tak sztukomoda Joanny Hawrot płynie w kolejne ciekawe rejony.
tekst: Magdalena Kacalak